Żył po swojemu. Był prawdziwie wolnym człowiekiem
W świecie, który coraz szybciej pędzi donikąd, wśród zgiełku tramwajów, tłumów turystów i telefonów, które nie milkną nawet nocą, istniał ktoś, kto żył całkiem inaczej.
Nazywał się Lech Krzewicki, choć dla krakowian był po prostu Hermesem.
Nie miał konta w banku, nie korzystał z telefonu, nie potrzebował prądu ani bieżącej wody. Miał za to coś, czego większość ludzi dawno już nie ma — wolność.
Życie w rytmie natury
Hermes przez dekady mieszkał na obrzeżach Krakowa, w rejonie Tyńca. Tam, w prostej drewnianej chacie, otoczony drzewami i końmi, stworzył swój własny świat: spokojny, bez pośpiechu, bez kompromisów.
Nie jadł mięsa, nie kupował nowych rzeczy, nie gonił za modą ani pieniędzmi. Zamiast tego słuchał ciszy, szanował życie i cieszył się każdą chwilą, jakby wiedział, że prawdziwe bogactwo nie mieści się w kieszeniach, lecz w sercu.
Jego konie, klacz Dumka i młody Konik, były jego towarzyszami, przyjaciółmi, sensem dnia. Często widywano go z nimi, jak spokojnie przemierzał krakowskie Planty, Bulwary Wiślane czy okolice Wawelu.
Niektórzy mówili, że jego widok „uspokajał miasto” – jakby ten człowiek i jego zwierzęta przywracali w codziennym chaosie harmonię, o której wszyscy zapomnieliśmy.
Był najnormalniejszy w tym nienormalnym świecie.
Serce Starego Miasta
Hermes był człowiekiem Starego Krakowa, nie tego z folderów i przewodników, ale tego prawdziwego: cichego, z duszą, pachnącego lipą, z dźwiękiem hejnału w tle.
Bywał na Plantach, pod Wawelem, w okolicach Rynku, a jego konie pasły się tam, gdzie dziś przechodzą tysiące ludzi z aparatami i kawami na wynos.
Dla mieszkańców był stałym elementem krajobrazu Starego Miasta, jak hejnał z Wieży Mariackiej czy gołębie na Rynku.
Dzieci zatrzymywały się, by pogłaskać jego konie. Dorośli uśmiechali się, mijając go, czasem z podziwem, czasem z zadumą. Bo w nim było coś, czego w nas coraz mniej, spokój i prawda.
Filozofia prostoty
„Nie chcę być niewolnikiem cywilizacji” — mówił.
To nie był buntownik, który krzyczał przeciw światu. To był człowiek, który po prostu wybrał inne życie, takie, w którym nie trzeba mieć, żeby być.
Od czterdziestu lat nie jadł mięsa. Nie dlatego, że taka moda. Dlatego, że nie chciał zabijać.
Nie miał konta bankowego, bo nie potrzebował pieniędzy. Nie miał telefonu, bo wolał rozmowę twarzą w twarz.
Nie bał się samotności, bo nie był sam, miał przy sobie naturę, zwierzęta, i samego siebie.
Hermes: duch Starego Miasta
Wraz z jego odejściem zniknęła ostatnia cząstka dawnego Krakowa, tego, w którym człowiek mógł po prostu być sobą, bez presji, bez masek, bez hałasu.
Hermes był jak echo innej epoki, epoki, w której ludzie jeszcze wierzyli, że świat można zmienić przez dobro, a wolność to nie luksus, tylko prawo duszy.
Pożegnanie człowieka wolnego
Lech „Hermes” Krzewicki odszedł 7 października 2025 roku, w wieku 74 lat.
Nie zostawił majątku, tytułów ani fotografii w gazetach.
Zostawił coś znacznie więcej, przykład życia w zgodzie ze sobą.
Dla Dzielnicy I Stare Miasto był kimś więcej niż barwną postacią.
Był żywą lekcją wolności, człowiekiem, który przypominał, że w samym sercu miasta może bić serce natury, ciszy i spokoju.
Hermes według większości ludzi nie miał niczego. Dla mnie a miał wszystko!
Takiego Krakowa już nie ma. Ale dopóki pamiętamy Hermesa – jeszcze tli się w nas jego światło.
Zaklęte rewiry
Poznałem Hermesa osobiście. Spędziłem u niego w Tyńcu trochę czasu, w ciszy, wśród drzew i koni, przy ogniu, który nie potrzebował słów.
Nie zapomnę tych rozmów o jestestwie, o filozofii, i o niczym, bo właśnie w tym „niczym” było wszystko.
Pozwalał mi jeździć na Dumce, swojej ukochanej klaczy. To był dla mnie trudny okres, a tamten czas pozwolił mi spojrzeć na życie z dystansu i przewartościować wszystko, co wydawało się ważne.
Tego Ci, Hermesie, nie zapomnę.
I będę Ci wdzięczny do końca.
Do zobaczenia na niebiańskiej łące!
Wojciech Jakubowski